Skip to main content

BKS Iyengar – W jodze poci się umysł

Autor: 17 września 201523 grudnia, 2015ABC Jogi
Iyengar

Wywiad z B. K. S. Iyengarem

dla magazynu „Süddeutsche Zeitung”

SZ-Magazin: Ma pan dziewięćdziesiąt trzy lata. Czy nadal jeszcze wstaje pan wcześnie rano, żeby poćwiczyć jogę?

Bellur Iyengar: Oczywiście. O piątej wypijam pół filiżanki kawy, a potem przez półtorej godziny robię ćwiczenia oddechowe. Później przeglądam pocztę i ćwiczę mniej więcej do dwunastej.

O tej porze kto inny w pańskim wieku chodzi po lekarzach albo ogląda telewizję.

Ja bym nie potrafił. Muszę trzymać umysł w ryzach, a poza tym przecież kształcę uczniów. Ćwiczą ze mną.

Przyszedł pan na świat jako jedenaste z trzynaściorga dzieci. Pańska rodzina, choć pochodząca z kasty braminów, uczonych i kapłanów, żyła w wielkim ubóstwie. Czy jako dziecko miał pan co jeść?

Kiedy się urodziłem, w roku 1918, na świecie szalała niebezpieczna epidemia grypy, która kosztowała życie miliony ludzi. Moja matka ledwo przeżyła, a ja już od urodzenia chorowałem. Był ze mnie flaczek z grubym brzuchem i o wiele za dużą głową, nie mogłem się utrzymać na nogach. Później zapadłem na gruźlicę, tyfus i malarię.

Jak pan się kiedyś wyraził, z pańskim wątłym zdrowiem szła w parze „wątła dusza“.

Nieraz wpadałem w melancholię i marzyłem, żeby umrzeć. Odkąd we wczesnym dzieciństwie straciłem ojca, rodzeństwo nie chciało opłacać mojej nauki w szkole, bo nikt nie sądził, że długo pożyję. Cały czas czułem się pasożytem. My, młodsze rodzeństwo, byliśmy ciężarem starszemu, które miało już własne rodziny. Ciągano nas po różnych domach, kazano prać, sprzątać, chodzić po wodę i wykonywać wszystkie prace gospodarskie. Nie miałem żadnych zabawek, żadnych książek, nic.

Mąż pańskiej siostry, Krishnamacharya, uważany jest dzisiaj za praojca nowoczesnej jogi. W roku 1934 w Majsurze tamtejszy maharadża zatrudnił go, żeby uczył jogi rodzinę królewską. Czy był pan dumny, że Krishnamacharya wziął pana do siebie?

Powiedział: joga ci pomoże. Ale chociaż był moim szwagrem, strasznie się go bałem. Budził mnie o czwartej rano, żebym przed pójściem na lekcje podlał ogród i zrobił różne prace w domu. Chodziłem do szkoły długie kilometry, a potem w jego szkole jogi ćwiczyłem razem z innymi uczniami. Pilnował mnie na każdym kroku. Nie wolno mi się było nawet z nikim zaprzyjaźnić. Miałem wielką ochotę stamtąd uciec.

Ale joga panu pomogła. Nabrał pan sił i w końcu wyzdrowiał. Czy to zajęło dużo czasu?

Dużo. W pewnej chwili zacząłem jeździć na rowerze i czasami tak mnie bolały plecy, że w drodze na lekcje przewieszałem się plecami nad ramą roweru, żeby złagodzić ten ból. Nieraz dostawałem tylko jeden mały posiłek dziennie, a wieczorami, kiedy miałem odrobić zadania, ze zmęczenia zasypiałem. Byłem w tak marnym stanie, że nawet oblałem szkolny egzamin końcowy.

Nie ma pan zbyt ciepłych słów dla swojego nauczyciela i wybawcy.

Zawdzięczam mu wszystko. Ale był niecierpliwy, kapryśny i z początku nie bardzo obchodziłem go ja i moje biedne ciało. Byłem bardzo spięty, i robiąc skłon do przodu, nie mogłem nawet dotknąć kolan. Jednak kiedy ulotnił się uczeń zatrudniany przez niego do popisów, Krishnamacharya nauczył mnie paru ćwiczeń, bo pod żadnym pozorem nie chciał odmawiać publicznych pokazów, które umacniały jego reputację. Któregoś razu kazał mi przed publicznością zrobić szpagat, a ja nie umiałem. Minęły lata, zanim wyleczyłem naderwanie mięśnia w udzie, jakiego się wtedy nabawiłem.

Czy coś w nim pan cenił?

Ależ tak! Jego zapał. Inni uczeni nie brali go poważnie, bo wtedy joga była drogą czysto duchową. Mało kto wiedział, że można zjednoczyć ciało i umysł, i że istnieją co do tego wielowiekowe wskazówki. Sposób, w jaki Krishnamacharya rozumiał jogę, skazywał go na wielką samotność. A jednak on nigdy nie dał za wygraną. Już od dawna nie mam do niego żalu. Jego gwiazda jaśnieje do dziś.

Jego nauki rozwinął pan później w sławną na świecie jogę Iyengarowską. Otrzymał pan za to wiele odznaczeń od władz Indii. Dlaczego na początku pańskiej kariery odnoszono się do pana tak sceptycznie?

Wtedy jogę cielesną, jakiej nas uczył Krishnamacharya, uważano za coś dla wyrzutków społecznych i półdebili. Podczas naszych pokazów widzowie śmiali się z nas jak z klaunów. A mimo to budziliśmy ciekawość. Z czasem zaczęło mi całkiem nieźle iść i Krishnamacharya pozwolił, żebym mu towarzyszył w objeździe po kraju.

SZ-Magazin: Podczas jednego z takich objazdów rozpoczął pan wreszcie własną karierę jako nauczyciel – ni mniej, ni więcej, tylko nauczyciel kobiet…

Bellur Iyengar: Krishnamacharya pierwszy odkrył korzyści, jakie przynosi kobietom joga, zabroniona im wcześniej przez setki lat. Zebrała się wokół niego grupa kobiet chcących koniecznie poznawać jogę, ale dla nich nie wchodziło w rachubę, żeby uczył je mężczyzna w tym samym wieku. Ponieważ ja, jeszcze niepełnoletni, nie byłem w ich oczach prawdziwym mężczyzną, wybór padł na mnie. Czułem się dosyć onieśmielony. Ale później okazało się to punktem zwrotnym w moim życiu – pierwszy raz nie byłem pasożytem, za coś odpowiadałem. Później Krishnamacharya wysłał mnie do Puny jako nauczyciela w pewnym wytwornym klubie sportowym. Z radością wymknąłem się mojemu guru.

Czy odtąd się panu lepiej wiodło?

Skądże. Młodzi mężczyźni, którzy przychodzili na moje zajęcia, wywodzili się z warstwy bogaczy, mieli nade mną przewagę fizyczną i robili sobie ze mnie żarty. Nie miałem ukończonej szkoły, mówiłem tylko językiem kannada, używanym w południowych Indiach, i prawie nie znałem angielskiego. W dodatku, jako synowi bramina, nie wolno mi było iść do fryzjera. Próbowałem chować długie włosy pod czapką, a mimo to się ze mnie śmiano. W końcu je ściąłem, przez co rodzina nie pozwalała mi siąść do wspólnego stołu.

Jak pan to przetrwał?

Ćwiczyłem do dziesięciu godzin dziennie. Chciałem koniecznie dociec, jak działają poszczególne asany – o co chodzi w wygięciu do tyłu, jak powinna być ustawiona miednica, żeby przy skręcie kręgosłupa tworzyła solidny fundament, który palec u nogi muszę napiąć, żeby ożywić wewnętrzną i zewnętrzną stronę nogi. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w ten sposób wypracowuję podstawy swojej metody.

W roku 1943 Krishnamacharya wyswatał pana z szesnastoletnią Ramamani. Czy za pana zgodą?

Nie chciałem się żenić, bo nic nie miałem. Ale w końcu od swoich uczniów pożyczyłem pieniądze. I garnek. W nim moja żona gotowała posiłki, początkowo ryż, a potem soczewicę.

SZ-Magazin: Wkrótce zyskał pan sławnego ucznia w osobie skrzypka Yehudi Menuhina. Czy wiedział pan, kim on jest?

Bellur Iyengar: Początkowo nie miałem ochoty jechać do Bombaju, to była taka długa droga. I wszystko tylko po to, żeby kwadrans porozmawiać z jakimś muzykiem, który miał kłopoty. Ale uczniowie mówili mi: będziesz głupi, jak nie pojedziesz. Kiedy się spotkałem z Menuhinem, on wcale się nie zamierzał u mnie uczyć. Chciał, żebym jemu i jego żonie coś zademonstrował. A potem poprosiłem, żeby mi pokazał, co sam potrafi. To był najlepszy sposób. Bo mój pokaz zrobił na nim wrażenie, ale chciałem, żeby niezwykłość jogi poczuł też na sobie.

I udało się?

Próbował stać na głowie i dostał okropnej zadyszki. Dałem mu uwagi, po których bez trudu ustał na głowie dłuższy czas. Potem pomogłem mu wejść w pozycję relaksacyjną. Od razu zasnął i zaczął chrapać. Co chwila do pokoju wchodzili jacyś ludzie i nalegali: „Zaraz jest koncert, zaraz koncert!“. Ten występ Menuhina publiczność przyjęła z zachwytem, z jakim się dawno nie spotkał. W ten sposób zostałem jego nauczycielem.

Ale to nie wszystko. Sam pan też wtedy przyciągał tłumy widzów. Jak do tego doszło?

Wybrałem się z Yehudim do Europy i opracowałem pokaz jogi.

Na który wkładał pan dosyć kuse spodenki gimnastyczne, prawda?

Początkowo ludzie przychodzili ze względu na Yehudiego, bo on zawsze wygłaszał krótki wstęp. Później do mnie należało zachwycić publiczność, przez dwie godziny bez przerwy. Kiedy widziałem, że ktoś zbiera się do wyjścia, pokazywałem coś szczególnie trudnego. A do dzisiaj zdążyłem dać ponad piętnaście tysięcy występów i nieźle zareklamować jogę.

Jak się panu podobało na Zachodzie?

Dla ludzi, którzy nie jedzą mięsa, w Anglii wybór był skromny: panierowana fasola, kartofle i marchew. Nie mogłem ich przełknąć, były bez smaku. Ale na nic innego nie było mnie stać. Przez pierwsze lata w Anglii jadłem więc chleb maczany w kawie. Ludzie byli zdziwieni, skąd biorę energię do ćwiczenia i uczenia, mimo że odżywiam się tylko kawą i chlebem. Zrozumieli, że to musi mieć coś wspólnego z jogą.

Yehudi Menuhin wprowadził pana też do londyńskiej socjety. Czy dobrze się pan tam czuł?

Nie piłem alkoholu, ale na przyjęciach nie chciałem być nieuprzejmy. Yehudi mówił: „Weź kieliszek do ręki, a jak będą ci chcieli dolewać, to mów zawsze: dziękuję, dziękuję. Nikt nie zauważy, że nie pijesz”.

SZ-Magazin: Był pan żonaty, ale na Zachodzie kobiety dosyć się za panem uganiały. Nie uległ pan nigdy pokusie?

Bellur Iyengar: Jeszcze jak się uganiały! Uczennice ciągle się we mnie zakochiwały, ale ja w nich nigdy. Nawet po śmierci mojej żony. Joga to system, do którego filarów należy moralne postępowanie. Bałem się, że jak dam się omotać którejś z tych kobiet, narażę nie tylko swój autorytet, ale też całą ideę jogi. Dlatego byłem twardy. Bóg mi w tym dopomógł.

A to w jaki sposób?

Dał mi takie brwi, jakie mam. Mogłem nimi odstraszać kobiety.

Czy dlatego robi pan taką groźną minę na zdjęciach? I na swoich posągach, które rzeźbią panu już za życia?

Właśnie dlatego. I ze znakomitym skutkiem. Kiedyś jakiś dziennikarz nazwał mnie „żelaznym Iyengarem”, a ja mu odpowiedziałem: „Jestem jak diament. Twardy, ale cenny dzięki temu, że przepuszcza światło”.

Miał pan surowego nauczyciela, a teraz sam budzi lęk wśród uczniów. Czy nauczyciel jogi nie powinien być łagodny i wyrozumiały?

Nonsens. Nauczyciel jogi musi mieć przede wszystkim jedną umiejętność: zrozumienia ludzkiej psychiki.

Czy umie pan wejrzeć w duszę człowieka, który przed panem stoi?

Oczywiście. Ale nic mu nie mówię. Zdradzam tylko asystentowi, co myślę, i zabieram się do roboty.

Jak pan uważa, jaki ludzie mają najczęściej kłopot z sobą?

Wam na Zachodzie często się wydaje, że kłopoty emocjonalne pokonacie intelektualnie.

A jak możemy je pokonać?

Musicie wejść tam, gdzie tkwią uczucia – w ciało. Większość intelektualistów nie ma pojęcia, jak powiązać ze sobą myśli i uczucia. Kiedy pierwszy raz byłem w Londynie, nikt nie zdawał sobie sprawy z tej nieumiejętności. Dlatego pilnowałem się wtedy, żeby nie używać słowa „duchowy”. Wszyscy by pouciekali.

Pozytywny wpływ jogi na zdrowie fizyczne jest rzeczą niewątpliwą. Ale jak ćwiczenia gimnastyczne mogą kogoś przybliżyć do Boga?

Joga działa dzięki temu, że łączy w jedno ciało i duszę. Bo to właśnie nie jest gimnastyka.

Podobno nie tylko ocenia pan zewnętrznie sprawność uczniów, ale umie pan wejrzeć do wnętrza ich ciała. Czemu to takie ważne?

Ciało ucznia zrozumiem tylko, kiedy zrozumiem każdą komórkę własnego ciała. Wszystko inne byłoby nieetyczne. Dlatego codziennie ćwiczę. I ciągle zadaję sobie pytanie, czy wszystkie części ciała współpracują. Co dokładnie dzieje się w zasadniczo biernych partiach ciała, kiedy skręcam ramię do wewnątrz w stawie barkowym? Dlaczego muszę obrócić stopy lekko do wewnątrz, kiedy wyginam się do tyłu w mostku? Ułożenie stóp określa ułożenie miednicy, a ta z kolei gwarantuje dobre wydłużenie dołu pleców.

To brzmi zawile.

Bynajmniej. Próbuję ogarnąć inteligencją najdalszą komórkę ciała, wytężam umysł i układam mięśnie i stawy tak, jak to nakazuje pozycja. Dzięki temu rozciągam nie tylko ręce i nogi, rozciągam też świadomość. Wtedy poci się umysł, a nie tylko ciało! A to stwarza szansę uwolnienia się od lęku.

Czy pan sam jest wolny od lęku?

Kiedy ktoś nie ma oczekiwań wobec życia, nie ma też lęków.

SZ-Magazin: Czy wolność to nieobecność lęku?

Bellur Iyengar: Są różne rodzaje wolności. Wolność polityczna, jaką dał nam Gandhi. Wolność ekonomiczna – bo kiedy ktoś nie ma co jeść, nie może zadbać o umysł. I wreszcie wolność duchowa – niezależność od upodobań i niechęci, od ciała i czasu. Związanie na zawsze z tym, co niezmienne i co leży u podstaw wszystkiego. Kiedy zdołamy przelotnie zajrzeć w duszę wszechświata, mówimy o oświeceniu.

Lubi pan powtarzać, że oświecenie niezbyt pana ciekawi. Czyżby?

Czasami popadam w ten stan, ale nie chciałbym w nim trwać. W oświeceniu nie wsiądziesz do autobusu. Skoro wszystko jest jednym, to skąd będziesz wiedział, który autobus jest dla ciebie? Oświecenie oznacza też samotność.

Wielu joginów, szukając oświecenia, na jaki czas porzucało rodziny i przenosiło się do lasu. Czy nigdy nie korciło pana życie pustelnicze?

Nigdy. Byłem żonaty, spłodziłem sześcioro dzieci, i zaprzątnięty takim życiem tutaj w Punie, rozkoszowałem się nim na całego. Codziennie widuję moich uczniów na zajęciach albo w bibliotece, i do dzisiaj żyję z rodziną pod jednym dachem. Wszyscy wiemy, że życie rodzinne bywa męczące. Ale dzięki temu widać, czy panujesz nad umysłem, czy nie.

Sto lat temu uczniowie wprowadzali się do mistrza i zanim zaczął ich uczyć, kilka lat mu usługiwali. Dzisiaj kupują karnety na dziesięć wejść. Co to oznacza dla relacji mistrz-uczeń?

Współczesnym uczniom zależy na jak najszybszych postępach. Z jednej strony oczekują łatwego życia i boją się bólu, z drugiej strony są tak niecierpliwi, że wszystko chcieliby umieć od razu – przez co łatwo nabawiają się kontuzji.

Rozmawiała Kristin Rübesamen

Z niemieckiego tłumaczył Jakub Ekier

© Kristin Rübesamen (Interview), Süddeutsche Zeitung Magazin 7/2012

Tekst publikujemy za uprzejmą zgodą Redakcji